|
Lochy Gdzie Snape mówi dobranoc...
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
natasza
Początkujący czarodziej
Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/4
|
Wysłany: Nie 23:05, 18 Cze 2006 Temat postu: Thar toinn do ráinig chugainn |
|
|
Dzień dobry, witam ponownie. Szykuje się ględzenie, więc usiądźcie wygodnie i zaopatrzcie się w pop-corn. Gotowi? No to zagrajmy tego rocka. Otóż, wkopałam się tym tekstem niemożliwie. Pomysł przyszedł do głowy na pocieszenie kumpeli, potem się rozrosło - wbrew mojej woli, ta pisanina życje własnym życiem, ratunku! Ale nieważnie, powróćmy do tematu. Klimaty huncwotowskie zawsze były bliskie mojemu sercu, acz bałam się o nich pisać z kilku powodów. Pierwsze primo - nieudany debiut był o Huncowtach, niestety. NAwet tego nie wspominajmy, jeśli łaska. Drugie primo - trudno pisać o Huncwotach, nei rozpisując się, a tego chciałam uniknąć tak bardzo, że skutkiem jest to, że nie uniknęłam wcale. No i w ogóle - trudno jest o Huncwotach pisać, żeby nie stworzyć kiczu. Mam nadzieję, że tego uniknęłam. W każdym razie, wklejam spietrana nieziemsko i licząca na wiele konstruktywnych komentarzy. Może nie jest najlepsze, a może się Wam spodoba. Ja w każdym razie miałam mnóstwo frajdy pisząc to. Mam nadzieję, że mój wysiłek się opłacił. Ach, bym zapomniała. Tytuł oznacza w języku irlandzkim "Z lądu pokonując fale" i jest fragmentem hymnu Irlandiii.
Enjoy, kochani.
Dedykowane Martynie.
Rozdział pierwszy
Błonia Hogwartu są piękne latem; dookoła wszędzie zielono, a wyznaczonymi ścieżkami spacerują zakochane pary. Tak jest zazwyczaj. Ale dziś na podzamczu można było ujrzeć niecodzienny widok, a mianowicie wysokiego bruneta, którego biła dziewczyna. Okładała go zawzięcie drobnymi piąstkami, nie zważając na to, że dookoła niej fruwają kartki papieru, które najwyraźniej wyleciały z leżącego na trawie podręcznika.
- Nie bij mnie, kobieto! Ała, no ja naprawdę nie chciałem, żeby to tak wyszło!
- Nie chciałeś? Nie chciałeś? A jak miało to według ciebie wyjść? I kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? I czy w ogóle?
- Uspokój się wreszcie, to może ci odpowiem – chłopak zaczynał być już zły.
Dwadzieścia cztery dni wcześniej
1 maja 1977 r.
- Nie chce mi się uczyć, to kompletnie bez sensu – powiedział leżący na trawie chłopak.
Rzucił podręcznikiem od Transmutacji w siedzącego obok niego Petera. Poszkodowany syknął, rozcierając bark.
- Musisz, jeśli chcesz zdać – upomniał go Remus.
- I tu mamy problem, bo nawet jak nie chcę zdać, to muszę – roześmiał się.
- Syriusz, lubisz przecież Transmutację, więc nie wiem dlaczego odstawiasz takie szopki – zirytował się Remus.
- Chłopaki, lato tuż tuż, a my mamy wkuwać... A na dodatek nic się na tym głupim zamku nie dzieje.
Nagle chłopcy usłyszeli za sobą wesoły głos Jamesa:
- A czego byś chciał, Łapo? Ja załatwię dla ciebie wszystko, sam wiesz.
- No, nareszcie ktoś na moim poziomie!
- Tutaj bym się zgodził – wymamrotał pod nosem Remus.
- Luniaczku, nie bądź taki drętwy, no!
Remus obrzucił ich poważnym spojrzeniem
- Niedługo egzaminy. A za rok Owutemy. Będą nas bardzo mocno piłować w tym roku, sami wiecie.
Jego towarzysze popatrzyli po sobie, wywracając oczyma.
- Ale – kontynuował Lupin, zauważając to – widzę, że już teraz Syriusz się nie uspokoi, więc nie będę was męczył. No, James, na jaki „genialny” pomysł wpadłeś tym razem?
Huncwoci roześmiali się.
- Remus, jesteś boski!
- Tak, i do tego przystojny!...
- Daj całuska, futrzaku!
- Uspokójcie się, zboczeńcy – powiedział z przesadną powagą James. – On jest MÓJ!
- A ja myślałem, że masz ciągoty do pewnej rudej, upierdliwej...
- Zamknij się lepiej, Black.
Lunatyk pokręcił głową, wiedząc, że chłopcy zaraz zaczną się kłócić. Trzeba było im nie odpuszczać, tylko zagonić do nauki. Wiedział, że Dumbledore na niego liczy.
- A ty żadnej dziewczyny nie utrzymasz przy sobie! Co jest, że tak szybko przed tobą uciekają?
- Kto przed kim ucieka? Przede mną dziewczyny? To TY nie możesz złapać tej swojej całej Evans.
Remus znów zatopił się w rozmyślaniach. Oni ZNÓW się kłócą i ZNÓW o Lily. Mogliby w końcu przestać, to kompletnie bez sensu. I takie dziecinne!
Syriusz i James stali teraz naprzeciwko siebie, mierząc się złowrogimi spojrzeniami. Remus miał wrażenie, że stracił kawałek ich konwersacji.
- Hej, James, może opowiedz po prostu, co planujesz, a nie tracicie czas na głupie kłótnie o bzdury – rzekł pojednawczo. Wiedział, że chłopcy bardzo się lubili, ale byli do siebie zbyt podobni, by się nie sprzeczać.
- Lily to nie bzdura! – zaperzył się Potter, mierzwiąc sobie włosy na widok zgrabnych szóstoklasistek z Ravenclawu, które przechodziły nieopodal.
- I dlatego podrywasz inne? – zakpił Black.
- A ty nie umiesz skutecznie ŻADNEJ poderwać! On lecą tylko na twoją słodką mordkę, piesku, ale jak tylko cię przejrzą, to...Adios, amigo!
Syriusz roześmiał się.
„Merlinowi dzięki, że on ma poczucie humoru, bo inaczej nie wiadomo, jak by się to skończyło – pomyślał Remus – może nawet doszłoby do rękoczynów. Dobrze, że są przyjaciółmi, bo inaczej żarliby się gorzej niż my wszyscy ze Snape’m”.
- Założę się, że potrafiłbym poderwać każdą, nawet taką niewrażliwą na męskie wdzięki.
- Taak?... – zapytał prowokująco James.
Lupin tylko wzruszył ramionami i spojrzał wymownie na milczącego dotąd Petera. Przyjaciel tylko się uśmiechnął porozumiewawczo i mrugnął do wilkołaka.
„Peter zawsze siedzi cicho, kiedy oni się przekomarzają, rzadko odzywa się niepytany. Jest gorszy od nas – chłopak zawstydził się swojej myśli – a jednak nigdy nie marudzi i zawsze nam pomaga. To prawdziwy przyjaciel”.
- Jasne. – Syriusz tylko uśmiechnął się szeroko.
- Dobra, więc się załóżmy.
- O co?
- O dwadzieścia galeonów.
- Stoi. Co mam zrobić?
- Poderwać... mhm... – nagle James dostrzegł przechodzącą niską dziewczynę w kolorowej, dziwnie wyglądającej spódnicy, gryzącej w skupieniu mugolski długopis, i wykrzyknął radośnie:
- Máirín Padraig!
- Kogo?
- No, tę Gryfonkę z piątej klasy. Tą dziwną taką, co ta twoja Cath cały czas o niej opowiada.
- Tą z tym śmiesznym akcentem, co siedzi na Eliksirach i Zielarstwie ze Smarkiem?
- Dokładnie.
- O, nie, błagam, tylko nie ta trzepnięta Irlandka!...
- Przyjąłeś już zakład, Łapa – odezwał się nagle Peter.
Remus przytaknął mu:
- A poza tym mówiłeś, że możesz mieć każdą, Syriusz.
- No to się nieźle wkopałem...
***
Máirín wracała właśnie ze szlabanu z profesor McGonagall. Dostała go za „nieodpowiednie” zachowanie na lekcji, bo nakrzyczała na tę głupią Catherine Green, która znów wyśmiewała się z jej irlandzkiego akcentu. „Mało ludzi myśli, ale każdy chce mieć swoje zdanie, pomyślała dziewczyna, ten cały Berkeley miał rację.” Nagle ujrzała, że ktoś idzie korytarzem z naprzeciwka. Szybkim ruchem wyjęła z ust aparat korekcyjny na zęby, po czym ukryła go w jednej z wielu kieszeni w swojej kolorowej irlandzkiej spódnicy. Szedł jeden z tych idiotów z paczki Huncwotów, Black, o ile Máirín dobrze pamiętała. Zamierzało go wyminąć, jak zawsze. Nie znała go za dobrze i nawet nie pragnęła go znać. Sprawiał wrażenie takiego... Bezmyślnego. Zarozumiałego. I z tego co wiedziała, był bliskim kolegą Cath, często widziała ich rozmawiających ze sobą. Oboje się nawzajem czarowali, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Ona owijała sobie kosmyk włosów wokół palca wskazującego, a on starannie wystudiowanym ruchem odgarniał do tyłu przydługawą grzywkę, wpadającą mu do oczu. Obrzydliwe.
Z rozmyślań wytrącił ją męski głos mówiący:
- Hej, mała, stój.
Odruchowo posłuchała.
- Tak?
- Mówił ci już ktoś, że jesteś piękna?
- Owszem, wielu.
Chłopak wydawał się być zupełnie niezbity z tropu.
- Słuchaj, mam wrażenie, że znamy się od dawna. Co byś powiedział na...
- Słuchaj, chłopcze – dobrze widziała, że on ledwo ukrywa uśmieszek, przeklęty akcent! – przyjrzyj mi się uważnie i odmaszeruj do dormitorium, żeby tam spokojnie pomyśleć i przypomnieć sobie, czy się znamy. Jak tylko dojdziesz do jakichś wniosków, zadzwoń... To znaczy, wyślij sowę. – Cholera, musiała się pomylić, inaczej byłoby za pięknie. „Chciałbym dysponować językiem, stojącym ponad wszystkimi innymi językami, językiem, któremu wszystkie inne służą.”* – przemknęło jej przez głowę. „No tak, papa zrobił ze mnie prawdziwą patriotkę. Chociaż sama nie wiem, czy to całe uczenie się cytatów, pieśni i tych takich podobnych kiedykolwiek mi się przyda.”
Mimo potknięcia jej riposta odniosła sukces – chłopak szarpnął głową, zupełnie jak nieposłuszny rumak, pomyślała, po czym pogalopował przed siebie – zapewne do dormitorium. Żeby się nażreć owsa. Ta myśl ją tak rozbawiła, że ledwo się powstrzymała przed zachichotaniem. Nie zrobiła tego, bo kilka lat w Hogwarcie nauczyło ją, że jeśli jesteś inny, a na dodatek zdarza ci się mówić czy śmiać do siebie, to lepiej tego nie rób. Bo złośliwy los zawsze w tym momencie zsyła na ciebie grupę tych „lepszych”, żeby mieli się z kogo nabijać do końca miesiąca.
***
Syriusz Black siedział w bibliotece, starając się wtłoczyć do głowy choć trochę wiedzy o zaklęciach uspokajających, ale czuł, że nie potrafi. „Mnie samemu przydałoby się coś na uspokojenie” – stwierdził w duchu. Po raz pierwszy zlekceważyła go dziewczyna. Do tego młodsza. I brzydka. No, może nie aż tak. Ale i tak nie była ani ładna, ani popularna. Zatrzasnął książkę, nie miał głowy do nauki. Postanowił wypożyczyć tę pozycję na kilka dni i już zamierzał wstać od stolika, gdy nagle ktoś się za nim pojawił.
- No co, Łapo, podryw udany? – zapytał szelmowsko głos tego kogoś.
No tak, James.
- Skąd wiedziałeś, że jestem w bibliotece? – powiedział, ignorując poprzednią wypowiedź przyjaciela.
- Primo – mapa, ciołku. Secundo – nie odpowiada się pytaniem na pytanie. Więc?
- Na razie nic.
- Jasne. Kłamiesz perfidnie, stary. Nie umiesz blefować.
- Och, dobrze, nie wyszło. Ale mam już plan.
- Jassssne, Łapciu.
- Nie mów tak do mnie.
- Lepiej się bierz do roboty, bo skończy ci się czas, a ty będziesz wciąż na etapie planowania.
- To TY się lepiej bierz za tę swoją wiewiórę, bo to TY od roku jesteś na etapie planowania!
__________________________________________
* James Augustine Aloysius Joyce (1882-1941), irlandzki pisarz tworzący w języku angielskim
***
Dzisiaj było w bibliotece mało osób, więc było także wyjątkowo cicho. Oprócz Máirín był tam tylko Severus Snape – wysoki, chudy wyrostek, podskakujący przy każdym głośniejszym dźwięku i obdarzający po tym wszystkich morderczymi spojrzeniami i całym zestawem min obiecujących szybką śmierć. Máirín wiedziała, że mimo tych wszystkich zagrywek, chłopak się bał, że nagle wkroczą o biblioteki Huncwoci i... Cóż, Bóg jeden wie, co oni znów wymyślą. Dziewczyna współczuła Snape’owi, doskonale wiedziała, co on czuje. Często mieli razem szlabany u McGonagall, więc trochę go znała, chociaż prawie nigdy nie rozmawiali. Nagle postanowiła się do niego przysiąść; wydawał się taki samotny i zagubiony, mimo maski pewnego siebie wrednego typa.
- Cześć. – „Co ja wyprawiam? Chyba zwariowałam. Ale przecież czymże jest życie, jeśli nie szeregiem natchnionych szaleństw?*”
- Czego, Padraig?
- Chciałam tylko z tobą usiąść. Możemy razem zrobić prace domowe, czy coś... – Z każdym słowem czuła się coraz bardziej głupio. No tak, przecież to był SNAPE!
- Nie pozwalaj sobie, Padraig. Nawet jeśli widziałaś, jak szoruję kociołki dla starej kocicy, to nie znaczy, że możesz się ze mną spoufalać – odpowiedział, specjalnie przeciągając sylaby. Zabrzmiało to nad wyraz odpychająco, więc Máirín dała za wygraną.
- Jasne. Czy ty myślisz, że cały świat kręci się wokół ciebie, Snape? Przyjaźń z tobą? Dziękuję, postoję. Nie mam najmniejszej ochoty się z tobą kolegować, bo wybacz, ale na przyjacielskiego to ty nie wyglądasz. Pomyślałam po prostu, że...
- Nie myśl za dużo, Padraig, bo się zmęczysz jeszcze.
- Nie przerywaj mi! I daruj sobie impertynencję. Pomyślałam po prostu, że moglibyśmy nieobowiązująco sobie pomóc w lekcjach, przecież nie chciałam z tobą brać ślubu, więc nie rozumiem, czemu od razu tak się wystraszyłeś.
Uniósł kpiąco jedną brew.
- Tak, dziewczynko, wzruszyła mnie twoja przemowa, ale i tak mówię: nie. I zapamiętaj sobie, że nie boję się niczego, jasne?
- Ale przy Huncwotach to już taki gieroj nie jesteś, co, Smarku? – Wiedziała, to był cios poniżej pasa.
Chłopak zaczerwienił się, zacisnął pięści i wycedził:
- Wynoś się stąd, Padraig, zanim zapomnę o tym, że nie bije się kobiet i walnę w ciebie jakąś klątwą!
- Biblioteka nie należy tylko do ciebie – odpowiedziała hardo, ale wyszła, zabierając tylko swoje książki.
„Chyba trochę przesadziłam. Mogłam odpuścić tę uwagę o Potterze i jego bandzie, to było nie fair. W końcu, jak czułabym się ja, jeśli ktoś dokuczałby mi z powodu Cath? I nazwałam go Smarkerusem, chociaż dobrze wiem, że on tego nienawidzi. Cholera, nie powinnam była.”
Szła zatopiona w rozmyślaniach, nie zważając na to, co dzieje się wokół niej. Nagle na kogoś wpadła, książki wypadły jej z rąk.
- Przepraszam – rzuciła, nie patrząc nawet, kogo przeprasza, po czym przykucnęła i zaczęła zbierać książki.
- Proszę, proszę... Co my tu mamy? Irlandzka dzieweczka nie patrzy pod nogi, co?
- Odczep się, Cath. – Dziewczyna nie musiała podnosić głowy, by wiedzieć z kim rozmawia. Ten głos znała dobrze – aż za dobrze. I była pewna, że do końca życia go nie zapomni.
- Och, nie stać cię na więcej, dzieweczko? A może powinnam powiedzieć dziweczko? Pomagasz biednemu tatusiowi w zdobywaniu kasy, co? Tylko ciekawa jestem, kto by cię chciał. Na twarz nic nie poradzisz, ale z tymi SZCZĄTKAMI biustu to już mogłabyś coś zrobić, moja droga. I zacznij się może porządnie ubierać...
Máirín wstała i odeszła, nie patrząc nawet na Greenównę. Nie miała ochoty na kolejny szlaban. Zastanawiała się, jak ktoś może być aż tak głupi! Ta dziewczyna myślała tylko o makijażu, ciuchach i chłopakach. „Ach, i o dręczeniu mnie głupimi tekstami, pomyślała Máirín, nazywać mnie dziwką, też coś. Lepiej popatrzyłaby na siebie”. Panna Padraig, chociaż zazwyczaj nie dawała sobie w kaszę dmuchać, nauczyła się ignorować idiotyczne zaczepki złośliwej koleżanki. Po pięciu spędzonych z nią latach we wspólnym dormitorium nie zwracała uwagi nawet na tak obraźliwe słowa, jak „dziwka”. Tylko czasami, jak dziś na Transmutacji, zdarzało jej się wybuchnąć. Cath obraziła jej matkę. Była na tym punkcie przewrażliwiona, podobnie jak i Snape, który miotał zaklęciami na prawo i lewo, kiedy jakiś pierwszak powiedział coś o ojcu Snape’a. Nie usłyszała, co to było, ale wiedziała, że stary Snape pije za dużo Ognistej, więc... „Pod niektórymi względami to chyba nawet przypominam Smarkerusa. Tylko nie mam takiego nosa”, pomyślała. Nagle ujrzała coś, co sprawiło, że uśmiech zniknął z jej ust.
_____________________________
* „Czymże jest życie, jeśli nie szeregiem natchnionych szaleństw? – Trzeba tylko umieć
je popełniać! A pierwszy warunek: nie pomijać żadnej sposobności, bo nie zdarzają się co dzień” - George Bernard Shaw (1856-1950), irlandzki pisarz i dramaturg.
CDN
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
natasza
Początkujący czarodziej
Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/4
|
Wysłany: Nie 23:05, 18 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Rozdział drugi
2 maja, 1977 r.
Łóżko było miękkie. Stanowczo za miękkie. Lily źle się na nim siedziało; wciąż miała wrażenie, że gruby materac pochłania tylne partie jej ciała, by już nigdy ich nie oddać. Tak więc co chwilę zmieniała pozycję, co utrudniało jej rozmowę z przyjaciółką. W końcu znalazła idealne rozwiązanie – zeszła z łóżka na podłogę, która, mimo że była zimna i twarda, wydawała jej się siódmym niebem w porównaniu z tym koszmarnym łóżkiem.
- Wczoraj miałam naprawdę zły dzień, wiesz? – powiedziała, wreszcie mogąc skupić się na konwersacji.
- Naprawdę? A co się stało? – Cath wyjęła z kieszeni szaty małe lusterko i dokładnie obejrzała w nim swoje usta, krzywiąc się niby to z dezaprobatą, ale Lily dobrze widziała jej pełne samozadowolenia oczy.
- Najpierw Nędzny z Zielarstwa, potem Zadawalający z Obrony – to mi bardzo popsuło oceny, no i profesor powiedział, że go tym zawiodłam i że spodziewał się po mnie lepszej pracy. Na dodatek zgubiłam listę potrzebnych mi rzeczy, które chciałam sobie kupić w Hogsmeade, no i wpadłam na tę całą Padraig, która mamrotała coś o koniach i ich poronionych pomysłach.
- Na Merlina, ależ ona jest głupia! Wiewióra, po tylu latach nie powinnaś się nią przejmować. Ciotka Cath ci to mówi – ona jest kompletnie szurnięta – zarechotała złośliwie.
- Wiem, wiem... A najlepszy jest ten jej aparat. Zupełnie mugolskie. Czy ona nie rozumie, że przez te swoje dziwactwa zraża do siebie wszystkich?
Catherine uśmiechnęła się złośliwie.
- Ubrać też się nie umie.
- To już nie jest takie ważne, Cath. A właśnie, słyszałam od Marthy, że znów się z dziwaczką pożarłaś. O co tym razem poszło?
- O to, co zawsze. Ona jest nie do zniesienia, naprawdę. Zadziera nosa, choć jest głupia i brzydka. Nie rozumiem takich ludzi, ja na ich miejscu bym z domu nie wychodziła.
Lily spojrzała badawczo na koleżankę. Nie żeby jej nie lubiła, ale Greenówna czasem przesadzała. Tak, jak potrafiła być wspaniałą towarzyszką, tak umiała uprzykrzyć komuś życie do cna. Zwykła mawiać: „Na mój temat wiele gadają, ale ja jestem, jaka jestem”.
Rudowłosej było trochę żal Máirín, tak samo, jak Severusa Snape’a, ale z drugiej strony... To były TAKIE ofiary losu, że trudno było się czasem powstrzymać przed wyśmiewaniem się z nich. Dziewczyna rozejrzała się po sypialni dla szóstych klas. Wszędzie książki (grono pedagogiczne już zarzucało ich powtórkami do Owutemów), pergaminowe zwoje i plamy z atramentu. „Należałoby tutaj posprzątać. No i może jakiś babski wieczór by się zorganizowało i zaprosiło całe szóste i piąte klasy, żeby Cath też mogła przyjść. Kurczę, czasem to myślę sobie, że chociaż jest młodsza, to wie o niektórych sprawach o wiele więcej ode mnie, choćby o facetach czy o ubieraniu się. A czasami to odnoszę wrażenie, że ona jest jeszcze bardzo, bardzo dziecinna. I dużo młodsza ode mnie, niż to jest w rzeczywistości.”
- Wiewióra!
Lily potrząsnęła głową i poczuła się, jakby dopiero co wstała.
- Przepraszam, zamyśliłam się.
Jej przyjaciółka sarknęła.
- Dobra, lepiej przejdźmy się na błonia. Martha I Persi pewnie już tam na nas czekają. Dobrze ci zrobi, jak się trochę rozruszasz, bo zachowujesz się dziś jakbyś nie była sobą.
Czyżbyś się zakochała?
- Nie, skąd. – Lily modliła się w duchu, by Cath nie dotrzegła rumieńca, który wykwitł jej błyskawicznie na twarzy. Zdrajca! Przekleństwo rudzielców. Zapisać: koniecznie znaleźć coś przeciwko rumienieniu się, zaklęcie, eliksir, COKOLWIEK!
*
Usiadł przy stole w Pokoju Wspólnym i zaczął się zastanawiać jak mógłby to napisać. To musi być coś... Coś, co ją zaskoczy. Zaintryguje. I w ogóle, no. Siedział przez chwilę z twarzą ukrytą w dłoniach; zawsze, kiedy miał coś do przemyślenia, robił to w tej pozycji. Pozwolił myślom powędrować swobodnie. Był taki piękny dzień, słonko mocno przygrzewało. Trawa wyglądała w tym dniu szczególnie soczyście i zielono, poczuł nagłą ochotę, by pójść tam i położyć się na niej, wdychając słodki zapach wczesnego lata. Cieszył się, że przez okno wszystko widać. „Pewnie wśród ździebeł siedzą drewniaki ostronose i czyhają, by komuś odgryźć pięty” – pomyślał. Nagle jego uwagę przyciągnął inny widok. „O, tam pod drzewem, jak co dzień, Lily Evans, Cath Green, Martha Thomas i Persis Leigh. One chyba nigdzie się bez siebie nie ruszają”. Ta Cath podobno miała chrapkę na Blacka. Idiota, jeden z tych lalusiowatych podrywaczy. Wczoraj na śniadaniu dziwnie patrzył na Máirín. Niech tylko spróbuje się do niej zbliżyć!
W bojowym zapale wpadł na świetny pomysł. Chwycił leżące obok jego dłoni pióro, po czym zaczął pisać.
Máirín moja ukochana!
Śnisz mi się zawsze z rana!..
Utknął. Ale dobrze, że w ogóle wpadł na to, żeby napisać do niej wiersz. Może ona wreszcie go zauważy... Pochylił się bardziej nad pergaminem, w zastanowieniu ssąc końcówkę pióra. Jasne, prawie białe włosy opadły mu na oczy. „Przeklęta grzywka! Będę musiał użyć Zaklęcia Strzygącego, i to jak najszybciej!”
*
Kwiaty??? Co to miało u licha znaczyć? I jeszcze kartka... Wzdrygnęła się ze złością. Jeśli ktokolwiek to przed nią zobaczył, to Black słono za to zapłaci. Przypominając sobie o swoim odkryciu, zadrżała ponownie. Wczoraj, w drodze do Wspólnego, natknęła się na wielki bukiet czerwonych róż przewiązanych różową kokardą, a obok nich stała wielka tekturowa karta z napisem: „Dla pięknej Máirín” i wierszykiem pod spodem. Jak ten cholerny idiota mógł zrobić coś takiego? Czy sądził, że ona da się nabrać na jego tanie sztuczki? Jakby się chociaż odrobinę postarał, to nie kupowałby tych okropnych i pretensjonalnych czerwonych róż, bo wiedziałby, że ona ich nie znosi. I ten niby-wierszyk... Cholerny KOŃ! Dziewczyna sięgnęła do kieszeni szaty i wyjęła zmięty pergamin. Rozprostowała go i sapiąc z złości – przeczytała raz jeszcze.
Czy zrobiłem coś nie tak?
Czy zrobiłem ci coś złego?
Powiedz, daj mi jakiś znak
Sam się wszak nie dowiem tego
Wiem, że jesteś, powiedz słowo
Uszanuję twoje zdanie
Może zranić mnie swą mową
Lecz odezwij się, kochanie!
Rzuć między nas
Najdłuższy ląd
Najskrytszy żal
Zrób głupi błąd
Rzuć między nas
To co w nas złe
A ja i tak
Odnajdę cię.*
Raz, młotek jeden, zagadał, i już chce... No właśnie – czego on chce? Chyba się z niej nie nabijał, bo komu by się chciało wydawać pieniądze na kwiaty dla głupiego żartu z równie głupiej Máirín. Dziewczyna musiała jednak przyznać, że i kwiaty, i wiersz są ładne. „Założę się, że wiersz skądś przepisał, bo taki bawidamek jak on na pewno by tego sam nie wymyślił”. Ale humor na bok, co zrobić z tym fantem? „Nie znam tego kolesia. Lecz wydaje mi się, że on jest jednym z tych chłopaków, którzy myślą, że wszystkie dziewczyny ich kochają, więc nawet nie chcę go bliżej poznać. Ale z drugiej strony... Największym grzechem jest obojętność, czyż nie?**
*
Mamusiu kochana!
Ostatnio mam coraz mniej czasu na listy, wiesz? Miałaś rację, tyle tutaj nauki, że pod koniec dnia tylko pada się na lóżko i marzy o weekendzie. Zielarstwo idzie mi trochę lepiej, ale i tak nigdy nie polubię tego przedmiotu. Choćbym nie wiem ile siedziała nad książkami to i tak prawie nic nie rozumiem! Wyobrażam sobie jak mamroczesz: „A co tam jest do rozumienia!”. Ale mi po prostu nie idzie ten przedmiot, przepraszam, droga Mistrzyni Zielarstwa. Co innego Zaklęcia. Nad nimi mogłabym siedzieć godzinami, są fascynujące! Trudne, ale pociągają mnie. Zaczynam się poważnie zastanawiać czy nie związać przyszłości właśnie z nimi. Nie odnoszę poważniejszych sukcesów podczas badań. Porównałabym to do bitwy – walczę o każdy strzęp informacji. Lecz zwycięstwo przyjmuję trwogą, jak to napisał Twój i Papy ulubieniec. *** W końcu mogę wygrać bitwę, ale przegrać wojnę. Jeszcze nie przeszłam do praktyki, ale jest to bardzo niebezpieczne. To chyba jeszcze nie mój poziom wiedzy, tak myślę.
Ale, ale, wystarczy o szkole. Mam jej dość na co dzień, jak to mawia profesor McGonagall. Wiesz, to ta od transmutacji, Opiekunka mojego Domu. To ta, ci mówią na nią „kocica”. Jest animagiem, kotem, łatwo się tego domyślić, prawda? Zawsze chciałam być animagiem, ale kiedy ta pani profesor robiła egzaminy czy ktoś się nadaje, nie przeszłam dalej. Zabrakło mi tylko kilku punków, ale kocica powiedziała, że lepiej nie ryzykować, bo animagia jest niebezpieczna i że zdarzało się, że ci czarodzieje, którzy jej próbowali bez odpowiednich kwalifikacji, zostawali w ciele zwierzęcia do końca życia. Innym zostawały tylko części ciała danych zwierząt, tak jak to było w przypadku prababci Chloe, tej, co przez ostatnie pięć lat życia miała kozie różki. Ale swoją drogą, próba zamiany w kozła w jej wieku to było po prostu szaleństwo. Postanowiłam, że ja nie będę próbować, skoro nie posiadam odpowiednich kwalifikacji, bo po pierwsze – nie uśmiecha mi się paradowanie do końca życia z choćby psim ogonem, no i po drugie – nie mam czasu. Dość mi go pochłaniają moje ulubione przedmioty, kilka innych (nielubianych!!!) na tym traci.
No popatrz, mamo, i znów o szkole. Chyba Hogwart już tak we mnie wrósł, że nie mogę się bez niego obejść. A może to ja wrosłam w niego? Czasami zastanawiam się, co pocznę za dwa lata, kiedy przyjdzie mi go opuścić. I coraz częściej myślę o przyszłości. Co będę robić? Kim będę? No dobrze, już przestaję filozofować.
Mamuniu, napisz mi koniecznie dużo o Barry’m Owenie w następnym liście, bardzo proszę! I jakieś zdjęcia może wyślij, bo chociaż wiem, że niedługo go zobaczę, to tęsknię nadal i nie mogę się doczekać! Słyszałam od papy, że ty i pan Joachim uczycie małego latania na miotle. Cóż, go n'éirí an t-ádh leat!**** To musi być zabawne, żałuję, ze mnie z wami nie ma.
Do zobaczenia już wkrótce!
Kochająca Ciebie i braciszka – przyszłego Szukającego Reprezentacji Irlandii – Máirín.
*
Cały Hogwart wydawał się być pogrążony we śnie, kiedy wysoka postać przemykała się korytarzami zamku, uważnie się rozglądając, by nie zostać przyłapaną. Po kilku minutach ostrożnej wędrówki – która wydawała się jej wiecznością – przystanęła przed jedną ze ścian holu, znajdującego się na czwartym piętrze, tuż obok sali od numerologii. Znów się rozejrzała, po czym wyjęła zza pazuchy różdżkę i mruknęła najciszej jak umiała:
- Lumos.
Światło rozjaśniło wszystko dookoła. Tajemnicza postać okazała się wysokim czarnowłosym młodzieńcem, który przyjrzał się uważnie ścianie, po czym stuknął w nią, tuż obok brzydkiego, niezmywalnego zacieku, mamrocząc coś pod nosem.
Nagle ściana rozstąpiła się, ukazując mały pokoik o jaskrawo pomarańczowych ścianach.
Chłopak szybko wszedł do środka, a sekretne przejście zamknęło się za nim.
Po wejściu do środka zaczął gwałtownie przeszukiwać wszystkie kieszenie swojej szaty z przerażoną miną. Po chwili znalazł to, czego szukał, a mianowicie małe okrągłe lusterko.
- Rogacz – powiedział głośno, przybliżając swe usta do zwierciadła. Nic się nie stało. – Rogacz! – powtórzył, tym razem jeszcze głośniej. – Cholera, pewnie ten idiota zasnął! Ja się tutaj męczę, ryzykuję głową i szlabanem u Kocicy, a on sobie śpi w najlepsze. Niedoczekanie jego, następnym razem to on idzie szkicować, a JA będę się relaksował we Wspólnym.
Kręcąc z dezaprobatą głową i złorzecząc usiadł przy stojącym w kącie pomieszczenia drewnianym biurku. Wyjął z szuflady czerwony długi ołówek i duży biały pergamin o nadpalonych brzegach. Stuknął w pergamin różdżką i powiedział:
- Koniec psoty, czas do roboty.
Wtedy na pergaminie pojawiło się kilka linii i podpisów, które wydawały się być niekompletną mapą.
- O poprzednie prace błagam, a posprzątam ten bałagan. – Syriusz pokręcił głową. Co za dureń wymyślił te idiotyczne hasła?
Na mapie pojawiło się kilka nabazgranych – najwidoczniej w pośpiechu – notatek i parę odręcznych rysunków z podpisami, zamiast poprzedniego obrazu.
„Łapa, opracowałem plan korytarzy na szóstym piętrze, nanieś je na mapę, podpisz, dopisz tajne przejście za tablicą upamiętniającą poległych w czasie Turnieju Trójmagicznego w 1876 i spróbuj, jeśli starczy Ci czasu, nanieść na mapę strukturę fizyczno-magiczną Dumbledore’a, ja już trochę nad tym wczoraj pracowałem, wiem jak nanosić innych, ale z nim będzie ciężko, jest inny. Skorzystaj z notatek B12. Powodzenia, Lunatyk” – przeczytał chłopak. – Gdzie, do cholery, są notatki B12? – Popatrzył z rozpaczą na papier. – To chyba będzie długa noc.
Zasiadł więc do pracy. Nawet nie zauważył, kiedy minęło kilka godzin, gdy nagle usłyszał wysoki, wibrujący dźwięk.
* Wyszperane gdzieś w Internecie, niestety nie pamiętam gdzie znalazłam i czyje to jest.
** „Największym grzechem wobec innych istot nie jest nienawiść tylko obojętność w stosunku do nich. To jest istota niehumanitaryzmu” - George Bernard Shaw (1856-1950), irlandzki pisarz i dramaturg.
***Fragment wiersza Williama Butlera Yeatsa “O klęsce”. Oto całość:
Klęskę pieśnią przyjmuję, a zwycięstwo trwogą,
Dookoła wre bitwa, wciąż od nowa staczana,
Klęska czeka me armie, mego króla i pana.
Ku Zachodom i Wschodom stopy biegnąć mogą,
A ja o ten sam kamyk wciąż zawadzam nogą.
**** Go n'éirí an t-ádh leat – “powodzenia” w języku irlandzkim.
CDN
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
|